![]() |
Granica między Koreą Północną i Koreą Południową w strefie JSA/Panmunjom |
TURYSTYCZNIE
Cykady na styku dwóch światów – Strefa Zdemilitaryzowana DMZ cz.1
2018, 2019
Nie ma czasu na dokładne czytanie. Zaraz zgaśnie światło i
zacznie się film przybliżający historię strefy DMZ. Przebiegam pobieżnie
wzrokiem deklarację w języku angielskim, którą chwilę wcześniej podała mi
przewodniczka.
„Odwiedzający Joint Security Area [pol. Obszar połączonej
ochrony] muszą przeczytać i podpisać, co następuje:
Wizyta w JSA Panmunjom pociąga za sobą wkroczenie na wrogie
terytorium oraz możliwość odniesienia ran lub śmierci w wyniku działań
nieprzyjaciela (…) Narody Zjednoczone, Stany Zjednoczone Ameryki i Republika
Korei nie mogą zagwarantować bezpieczeństwa odwiedzających i nie biorą
odpowiedzialności za nich w razie działań wroga”.
Hmm… No dobrze. Nie
pozostaje nic innego, jak się zgodzić. Na dole gęsto zadrukowanej strony
wykonuję zamaszysty podpis.
-----------------------------
DMZ – co to w ogóle jest?
Strefa Zdemilitaryzowana (w skrócie DMZ, kor. 비무장 지대)
to sławna na cały świat (i równie niesławna) strefa buforowa, rozdzielająca
Republikę Korei na południu oraz Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną
(KRLD) na północy Półwyspu Koreańskiego. Wyznaczająca granicę Linia
Demarkacyjna (MDL) leży na 38 równoleżniku i dzieli jeden kraj na dwa wrogie
obozy. Dziwaczny obszar wyznaczono w roku 1953, po zakończeniu trzyletniej
bratobójczej wojny koreańskiej, podczas której starły się dwa wrogie
ideologicznie obozy – pozostająca pod wpływem Stanów Zjednoczonych Korea
Południowa oraz wspierana przez Rosję i Chiny Korea Północna. Wysiłek w
zakończenie działań wojennych włożyło wiele krajów, które znamy jako Narody
Zjednoczone oraz Stany Zjednoczone Ameryki. Dokumenty o zawieszeniu broni oraz
stworzeniu neutralnej kontrolowanej strefy rozdzielającej dwa państwa podpisali
generałowie: amerykański, chiński i północnokoreański. W wyniku tego, co ciekawe
i równie absurdalne, Korea Południowa nie ma żadnej mocy decyzyjnej w strefie
militarnej leżącej na własnym terenie i wypełnionej własnymi żołnierzami. Po
stronie Południa karty na stół wykłada USA.
Co się składa na strefę objętą wojskową kontrolą?
Pośrodku leży granica, którą wyznacza linia demarkacyjna
(MDL). 2km na północ i 2 km na południe od niej rozciąga się ściśle
kontrolowana Strefa Zdemilitaryzowana – to tu czeka nas większość zwiedzania.
Królową atrakcji DMZ jest obszar JSA (Joint Security Area, po koreańsku
Panmunjom 판문점)
– jedyne miejsce, gdzie możemy bezpośrednio zbliżyć się do linii demarkacyjnej
MDL. Granice DMZ wyznaczają: linia NLL (Northern Limit Line) na górze i SLL
(Southern Limit Line) na dole. Poniżej SLL przestrzeń około 10 km zajmuje
Strefa Kontroli Cywilnej (Civilian Control Zone). Jej z kolei dolną granicą
jest CCL (Civilian Control Line). Najprościej rozrysować to na obrazku:
Czy na pewno „zdemilitaryzowana”?
Strefa Zdemilitaryzowana jest taka tylko z nazwy. Jest to
prawdopodobnie jeden z najbardziej uzbrojonych obszarów na świecie, w którym
codziennie żołnierze obu stron trzymają w gotowości broń i sprzęt wojenny
wszelkiego rodzaju. Pozostałością wojny na obszarze są niezliczone pola minowe,
których do tej pory nie rozbrojono. Atmosfera między dwoma obozami jest
niezwykle napięta i nadal, choć całe szczęście coraz rzadziej, dochodzi tu do
incydentów i starć między wojskowymi.
To co? Co by tu z tym fantem zrobić? Może
by tak urządzić jakieś wycieczki dla turystów?! No przecież! To znakomity
pomysł!
7:30 rano, wejście nr 12 do stacji metra Gangnam. To tu
Jessica z agencji Seoul City Tour wyznaczyła nam miejsce zbiórki. Czekamy z
Ommą niecierpliwie pod budynkiem kliniki chirurgii plastycznej. Rok wcześniej,
kiedy wybrałam się do DMZ razem z Angeliką i Agatą, autokar wycieczkowy odebrał
nas spod molocha Seoul Station. Teraz również wyglądam białego autokaru. Nagle
zza mojego ramienia wychyla się niepozorny mężczyzna w średnim wieku.
– Mrs Pszbszsz? – pyta, stukając palcem w wygniecioną
kartkę. Widzę na niej listę nazwisk, w tym moje i Ommy. Potwierdzam.
– Follow me – rzuca człowieczek i rusza ulicą. Idziemy za
nim niepewne, co będzie dalej. Mężczyzna prowadzi nas do zaparkowanego na
uboczu kilkuosobowego auta i otwiera przed nami suwane drzwi. Gestem pokazuje,
by wsiadać. Mam wrażenie, że „follow me" wyczerpało jego listę angielskich
słówek. W środku siedzi już para turystów z Chicago. Nasz kierowca zatrzaskuje
drzwi i w milczeniu wiezie nas przez budzące się do dziennego zgiełku miasto.
Szczerze mówiąc, czujemy się trochę niepewnie, jak nielegalni imigranci
przewożeni przez granicę albo ofiary porwane w celu wycięcia nerki. Parkujemy
przed hotelem President na tyłach ratusza. Kierowca nadal mową ciała każe nam
wysiadać i, ignorując nasze pytania, prowadzi nas do holu i dalej do windy.
Hotel pęka od gości i personelu, więc gdyby nasz milczek chciał nam wyciąć
organy, prawdopodobnie zawiózłby nas w bardziej ustronne miejsce.
– It must be a secret meeting – żartuje turysta z Chicago.
Sytuacja szybko się wyjaśnia. Na jednym z pięter hotelu ma
siedzibę biuro agencji turystycznej, która organizuje nasz objazd. W biurze
witają nas bardziej rozmowni pracownicy. Sprawdzają nasze paszporty i wydają
bilety wstępu do autokaru. Za 40 minut mamy go samodzielnie odszukać pod
hotelem. Uff! Nasze nerki są bezpieczne! W wyznaczonym czasie razem z około
dwudziestoma innymi turystami meldujemy się w wyczekiwanym białym busie.
Można ruszać ku przygodzie!
Turyści na linii ognia
Sytuacja w strefie DMZ wygląda dokładnie tak jak opisałam, a
jednak turyści mają możliwość wkroczenia na jej teren i obejrzenia licznych
atrakcji. Należy jednak podkreślić, że nie ma możliwości samodzielnego
zwiedzania. Teren jest ściśle kontrolowany przez wojsko i pozwolenie na wjazd
mają wyłącznie wycieczkowe licencjonowane autokary. Dlatego, aby zwiedzić DMZ,
należy zgłosić się do miejscowych biur podróży, mających w ofercie objazd
strefy. Podejrzewam, że wszystkie one działają w porozumieniu ze sobą, ponieważ
zawsze oferują takie same trasy wycieczki, takie same ceny oraz zniżki. Można
sprawdzić oferty m.in. na:
Agencje oferujące zwiedzanie DMZ są nastawione głównie na
turystów zagranicznych, dlatego ich pracownicy (z wyjątkiem pewnego szofera)
mówią biegle po angielsku i nie ma problemu z porozumieniem się. Zamówienie
wycieczki przez e-mail przebiega szybko i sprawnie, problemem może być tylko
wybór daty.
Strefa DMZ jest praktycznie ciągle dostępna do zwiedzania, z
wyłączeniem niedziel, poniedziałków, świąt narodowych i dni treningów
wojskowych. Jednak obszar JSA/Panmunjom rządzi się swoimi prawami. Ponieważ na
styku dwóch krajów może zdarzyć się wszystko, każdy nieprzewidziany incydent
powoduje zamknięcie tego wycinka strefy. Nieprzewidziany kontakt między
żołnierzami dwóch stron czy wizyta przywódcy wojskowego owocują natychmiastowym
zamknięciem dojścia i agencje turystyczne nie mają na to żadnego wpływu.
Ponieważ taka sytuacja może wydarzyć się codziennie, można spodziewać się odwołania
wycieczki w każdej chwili. Niestety wpłacone pieniądze przepadają i nie
podlegają zwrotowi. Należy być na to przygotowanym i, zamawiając wizytę w JSA,
po prostu podjąć ryzyko.
W 2018 roku historyczne spotkanie prezydentów dwóch Korei na
granicy zablokowało wjazd do Panmunjom na długie miesiące. W tym roku, szykując
się z Ommą do wyjazdu, postanowiłyśmy podjąć ryzyko i udało się! O włos! Już
dzień po naszej wizycie, kolejne wycieczki odwołano z przyczyn znanych tylko
armii.
Podczas rezerwacji wycieczki do DMZ trzeba być przygotowanym
na podanie pracownikom biura podróży wielu niezbędnych danych osobowych, w tym
na przesłanie skanu paszportu. Obywatele niektórych krajów nie mają wstępu na
teren strefy. Nasze dane osobowe trafiają do odpowiednich komórek
(prawdopodobnie agentury), które sprawdzają, czy spełniamy wymogi, czy nie
byliśmy karani i czy w ogóle jest coś, co skreśliłoby nas z listy gości strefy.
Jeszcze dokładniejszą kontrolę przechodzą sami południowi Koreańczycy, którzy
decydują się na wjazd do DMZ. Z tego powodu większość miejscowych nie pali się
do wycieczki. W przeciwieństwie do turystów z reszty krajów świata (oczywiście
tych zaaprobowanych!).
Aby dotrzeć do większości atrakcji DMZ, trzeba pokonać most
nad rzeką Imjin z kontrolą paszportową. Do autokaru wkracza młody wojskowy z
marsową miną. Przygląda się wszystkim, sprawdza dokumenty i notuje liczbę osób.
– Przystojny, co? – przewodniczka puszcza do nas oko, gdy za
żołnierzem zamykają się drzwi – Do kontroli turystów najczęściej wyznaczają
bardzo reprezentacyjnych szeregowych. Słyszałam, że... – znacząco zawiesza głos
– w tym rejonie stacjonuje aktor Kim Soohyun! Proszę wszystkich moich turystów,
by go wypatrywali. Bądźcie czujni!
Mimo tej zachęty, od razu rezygnuję z mission impossible
wypatrzenia Soohyuna bez makijażu, z włosami na jeża, czapce i pewnie jeszcze w
okularach przeciwsłonecznych. Przyglądam się za to mijanym po drodze polom
uprawnym. Okolica wygląda na zamieszkaną nie tylko przez żołnierzy!
Osiedlanie się na terenie CCZ i DMZ jest oczywiście kontrolowane przez wojsko. Tak, nawet na tej rojącej się od wojska i min ziemi mieszkają rolnicy uprawiający ryż, soję i wyrabiający czekoladki. Z racji niebezpiecznego sąsiedztwa są poddani rygorystycznym wymogom (np. muszą po zmierzchu przebywać w domach), ale w ramach rekompensaty są zwolnieni z podatków. Wyrabiane przez mieszkańców produkty również przynoszą profity. Wbrew pozorom więc ich "życie na krawędzi" jest bardzo lukratywne.
-----------------------------
Elegancja w DMZ
Nasze zwiedzanie zaczynamy od samego klu programu, czyli
JSA, która leży na obszarze obozu wojskowego Camp Bonifas, należącego do United Nations Command, Military Armistice Commission (UNCMAC). "In front of
them all" [pol. "Przed nimi wszystkimi"] głosi dewiza nad bramą
wjazdową. Nawet licencjonowane autokary nie mogą jeździć po terenie tych
frontmanów. Nasza grupa musi przesiąść się do specjalnych busów wojskowych, a
naszymi tymczasowymi przewodnikami zostają żołnierze.
Przejmują nas dwaj weseli
szeregowi: Amerykanin Wilson i Koreańczyk Song. Zgodnie z procedurą lustrują
ubranie każdego turysty. Ubiór w strefie JSA podlega surowym wymogom – żadnych
podartych lub pogiętych ubrań, zakaz dla napisów i zbyt dużych wzorów na
koszulkach, zakaz dla legginsów, szortów, mini, bluzek bez rękawów, wzorów
militarnych, sandałów i włosów w nieładzie! Wierzcie, że dobór stroju na dzień
wycieczki stanowił dla nas nie lada wyzwanie! Cel jest jeden: turyści z
Południa mają prezentować się godnie i dostatnio. Ich ubrania nie mogą też
prowokować północnych sąsiadów lub przekazywać im ukrytych wiadomości.
Hwajin śmieje się, kiedy przed wyjazdem opowiadam jej o
odzieżowych wymogach JSA.
– Czytałam, że przewodnicy po północnej stronie wykorzystują
to do swojej propagandy! Mówią, że ludzie na Południu nie mogą ubierać się, jak
chcą.
Wilson i Song wiozą nas przez Camp Bonifas do budynku
mieszczącego małe muzeum i salę projekcyjną. Szybko zajmujemy fotele, a
przewodniczki z agencji rozdają wszystkim wspomnianą na początku upiorną
deklarację wstępu w języku angielskim. Na zapoznanie się z treścią mamy jakieś
pół minuty, bo pan Wilson już sadowi się na mównicy. Przebiegam tekst wzrokiem
i dosłownie na kolanie podpisuję zgodę na wejście na własną odpowiedzialność do
strefy grożącej śmiercią. Nie ma odwrotu!
Wilson zgodnie z procedurą całkiem poważnie zadaje grupie
trzy pytania: Czy jesteśmy pod wpływem alkoholu lub narkotyków? Czy mamy przy
sobie nóż lub inne niebezpieczne narzędzie? Czy nie planujemy uciec do Korei
Północnej? Ostatnie pytanie powtórzone dwukrotnie budzi żywiołową radość grupy.
Nie, nie zamierzamy uciekać – obiecujemy solennie. Uspokojony Wilson puszcza
nam film o historii powstania Strefy Zdemilitaryzowanej. A potem... Nie
pozostaje nam nic innego, jak jechać prosto do celu!
Cisza nad betonową granicą
Po krótkim przejeździe wysiadamy z autokaru przed słynnym
Freedom House [pol. Dom Wolności, kor. 자유의집],
budynkiem stojącym tuż przy linii granicznej. Po wysokich schodach wchodzimy do
obszernego holu. Przed sobą widzimy przeszkloną ścianę, a za nią to, na co
wszyscy czekamy, widok znany z telewizji i Internetu: rząd niebieskich baraków
stojących wprost na linii MDL oraz pełniących wartę żołnierzy. Jakiś mały
oddział maszeruje na zewnątrz w szyku.
Ciśnienie rośnie! Wilson każe wszystkim
turystom ustawić się w dwóch rzędach.
Szeregowi otwierają przed nami szklane drzwi i wychodzimy w
karnym szeregu wprost na plac z barakami, żołnierzami i Koreą Północną jakieś
10 metrów przed nami. Mój Boże, to ta chwila! To tu może zdarzyć się dosłownie
wszystko.
I... nie dzieje się nic. Jest absurdalnie spokojnie. Otacza
nas wszechogarniająca cisza, w której słychać tylko szum drzew i cykanie
świerszczy. To przypomina mi, że z powodu odseparowania, duża część strefy DMZ
to dziewicze tereny zielone, które są domem dla dziesiątek dzikich zwierząt i
roślin. W tej głuchej ciszy żołnierze amerykańscy i południowokoreańscy stoją
na warcie bez ruchu jak posągi. Na błękitnym niebie świeci piękne słońce.
Dziwna sielanka.
Aparaty i komórki idą w górę. Zaczynamy fotografować
niezwykłą scenę, ale Wilson zagania wszystkich na bok i każe iść za sobą. Na
szczęście obiecuje, że jeszcze tu wrócimy. Maszerujemy wzdłuż linii
demarkacyjnej jakieś 50 metrów, aż przed nami wyrasta niebieska drewniana
kładka. Coś mi mówi ten widok. Zaraz, zaraz... Przecież to tu rok wcześniej
spacerowali ramię w ranię i naradzali się w blasku fleszy prezydenci dwóch
Korei podczas swojego pierwszego w historii spotkania! Wszystko jak w
telewizji! Stąpamy po śladach polityków, oglądając miejsce. Tam, gdzie rok temu
stał stolik i krzesła dla oficjeli, dziś pełni wartę żołnierz.
Zawracamy w kierunku naszych baraków, podziwiając po drodze
pamiątkowy kamień z wyrytymi imionami prezydenta Południa Moon Jae In'a i
prezydenta Północy Kim Jeong Un'a oraz zasadzone przez nich drzewko. Ciekawe to
bardzo, ale i tak wiadomo, że najbardziej fascynuje nas sama linia graniczna,
baraki i stojący po północnej stronie bliźniaczy dla Freedom House budynek –
Panmugak.
Strona północna wygląda na opustoszałą. Chociaż tuż obok nas
pełnią wartę wyprostowani jak struny Amerykanie i południowi Koreańczycy, nie
widać czubka nosa ani jednego północnokoreańskiego żołnierza. Muszą tu gdzieś
być, ale gdzie? Zapewne obserwują nas z okien Panmungak. Może z wnętrza swoich
baraków? Może z krzaków?!
– Dawno już tu nie widziałam żołnierza po drugiej stronie –
potakuje nasza przewodniczka z agencji. – Kiedyś częściej to się zdarzało.
Ale zaraz, jest jakiś ślad życia! Na schodach Panmungak pojawia się nagle kilku żołnierzy - daleko, ale są! Z tarasu na dachu obserwuje nas też grupa ludzi! Turyści z Północy również mają możliwość
zwiedzenia DMZ po swojej stronie. W przeciwieństwie do nas nie mogą jednak
podejść tak blisko granicy. Zapewne z obawy o próbę ucieczki na Południe. MDL i
Freedom House podziwiają z "bezpiecznej" odległości, wysoko na dachu
budynku. Nie da się jednak odseparować od granicy samych żołnierzy, którzy
jednak czasem muszą się pokazać przy wydarzeniach gromadzących na placu obie
strony. Wtedy, w odróżnieniu do południowych szeregowych, którzy stoją twarzą
do granicy, częściowo schowani za ścianami baraków, wartownicy z Północy stają
bokiem, twarzami zwróceni do siebie. Pilnują się nawzajem, by żaden nie zrobił
kroku w bok ponad linią graniczną, co miewało już miejsce.
Po północnej stronie świata!
Przez dłuższą chwilę mamy czas na robienie zdjęć. Wszyscy
uwijają się przy robieniu selfie na tle niepozornego betonowego krawężnika. Ta
szara, wysoka na kilka centymetrów linia wyznacza granicę między dwoma
światami. Myśl, że tuż za nią rozciąga się niedostępny i wrogi nam kraj pełen
terroru jest dziwna i niepokojąca. Gdzieś tam niedaleko przed nami ludzie nie
korzystają swobodnie z wakacji, tak jak my. Mimo tego niewygodnego wrażenia,
pełni turystycznej werwy pstrykamy fotki bez końca. Jeden z żołnierzy
przywołuje do porządku turystkę, która zbyt się rozpędziła i pozuje siedząc na
asfalcie. Hola, hola! Tego nie wolno! Nie zapominajmy, że mamy się prezentować
godnie.
Wilson ponownie gromadzi wszystkich wokół siebie i prowadzi
nas do Sali Konferencyjnej, mieszczącej się w środkowym niebieskim baraku. Na
urządzenie wnętrza składają się tylko stoły i krzesła. To tu od czasu do czasu
spotykają się przedstawiciele obu Korei, by podejmować żmudne, zazwyczaj
bezowocne rozmowy.
– Wszystkie dźwięki tutaj są stale rejestrowane – uprzedza
nasz przewodnik – Uważajcie, Państwo, na to, co mówicie.
Na szerokim stole pośrodku baraku stoi rząd mikrofonów. To
one wyznaczają tu w środku Linię Demarkacyjną. Wilson mija stół i przechodzi na
drugą część pomieszczenia.
– Chodźcie, dołączcie do mnie na terytorium Korei Północnej!
– mówi. Nie trzeba nam dwa razy powtarzać. Tłoczymy się po drugiej stronie
mikrofonowej linii, robiąc kolejne setki zdjęć. Największe emocje budzą
niepozorne drzwi na tylnej stronie baraku - prowadzą do Korei Północnej i nikt
nie kwapi się, by je otworzyć. Tego zresztą pod żadnym pozorem nam nie wolno!
Krwawe incydenty
Wilson przerywa w końcu turystyczny zgiełk i wyprowadza nas
z Sali Konferencyjnej. Mamy tylko chwilę, by pożegnać ostatnim spojrzeniem
betonową granicę, niebieskie baraki, ponury Panmungak i żołnierzy na warcie.
Zawracamy na parking na tyłach Freedom House do wojskowych autokarów.
Mijamy
jeszcze mały, ale znaczący pomnik upamiętniający incydent z 1984 roku. Sowiecki
student, będący tłumaczem osób odwiedzających JSA po stronie północnej,
postanowił spróbować szczęścia i uciec od komunistycznego reżimu. W pewnym
momencie przeskoczył granicę i przebiegł około 100 metrów, licząc na azyl. Ku
swemu przerażeniu dostrzegł pogoń składającą się z kilku żołnierzy
północnokoreańskich, którzy otworzyli ogień. W odpowiedzi do ataku ruszyli
wojskowi z Południa. Wywiązała się strzelanina, która trwała 40 minut i
przyniosła liczne ofiary śmiertelne po obu stronach. Student, choć ranny,
przeżył i do dziś cieszy się wolnością, gdzieś po demokratycznej stronie
granicy. Strefa DMZ pełna jest takich historii i to o wiele świeższych, sięgających ostatnich lat...
Po wysłuchaniu mrożącej krew w żyłach opowieści odjeżdżamy z
Panmunjom, ciesząc się, że nie doszło do żadnych ponurych incydentów, na które
wyraziliśmy zgodę w podpisanej deklaracji.
Po dowiezieniu nas poza teren JSA Wilson i Song żegnają się
serdecznie i wracają do sobie tylko znanych obowiązków na terenie Camp Bonifas.
Nasza grupa zaś zajmuje ponownie macierzysty autokar wycieczkowy i udaje się na
obrzeże strefy do parku Imjingak. Po takim początku dnia należy nam się dobry obiad
(zagwarantowany zresztą przez naszą agencję). Trzeba nabrać sił. Przed nami
zwiedzanie reszty strefy DMZ!
Komentarze
Prześlij komentarz