W gabinecie Niedźwiedzicy – jak się choruje w Korei

fot. pixabay



CODZIENNOŚĆ

W gabinecie Niedźwiedzicy – jak się choruje w Korei

Suwon, Dongtan 2010, 2014, 2018

Wiosna nadeszła! Temperatury w Polsce zmienne, a ludzie wokół lżej lub ciężej przeziębieni. A jak sprawa wygląda w Korei? Generalnie Koreańczycy udają, że coś takiego jak przeziębienie lub wirus nie istnieje. A jeśli już zachorujesz, to po prostu masz problem i musisz to jakoś przetrwać. Bo chyba nie myślisz o braniu zwolnienia z pracy, co? Albo opuszczeniu szkoły?

Chory w biurze

Być może istnieją wyjątki od tej reguły, ale w większości przypadków, o jakich słyszałam, Koreańczycy, póki mogą się ruszać i nie leżą w szpitalu na oddziale intensywnej terapii, po prostu chorują poza łóżkiem. Łykają zapisaną przez lekarza garść leków i idą żmudnie wypełniać swoje obowiązki.

Hwajin śmieje się, gdy rozmawiamy na temat zwolnień w pracy. Przecież wszyscy chorują w biurze.

- Jak się mówi po koreańsku „zwolnienie”? – pytam.

Zastanawia się przez chwilę. – Nie wiem! – mówi w końcu. – Nie mamy takiego wyrazu. Jest 진단서 [czyt. dzindanso], oświadczenie lekarskie o stanie zdrowia. Chociaż czekaj! Jest 병가 [czyt. byeonga], zwolnienie. Ale my czegoś takiego nie dostajemy u lekarza. Gdy zachorujemy, chodzimy do pracy albo bierzemy wolne z urlopu.

Przypominam sobie, że Hyungbu następnego dnia po złamaniu ręki dzielnie ruszył do pracy. Coś w tym jest. Monika potwierdza – też nigdy nie widziała, by mąż zrobił sobie wolne ze względu na stan zdrowia. Choruje nad komputerem. Ironią losu jest fakt, że w Korei nie jest trudno dostać się do lekarza, a w porównaniu z Polską, wizyta prywatna kosztuje śmiesznie mało. Pracownicy są ubezpieczeni w narodowym funduszu zdrowia oraz posiadają firmowe pakiety medyczne. Nic, tylko się leczyć!

fot. pixabay

Chory w szkole

Nie inaczej ma się sprawa z uczniami. Odkąd Unni zaczęła w Korei pracę jako nauczycielka języka angielskiego, na jej lekcje nie jeden raz zawitały dzieci, które każda polska matka zagnałaby natychmiast do łóżka. Pierwsze takie przypadki budziły zdumienie. Pewnego dnia Unni przebiega wzrokiem salę i widzi dziewczynkę półleżącą na ławce. Już na pierwszy rzut oka widać, że mała ma gorączkę.

- Źle się czujesz? – pyta Unni.

- Źle. – odpowiada dziecko.

- Masz gorączkę?

- Tak, chce mi się spać.

- Twoja mama wie, że poszłaś dziś na zajęcia?

- Tak, oczywiście.

Chora dziewczynka praktycznie nie bierze udziału w lekcji, nie jest w stanie. A jednak twardo siedzi w ławce przez całą lekcję. Na posterunku trzeba wytrwać.

Co na to Siostrzeńcy? Oczywiście otoczeni zewsząd koreańską kulturą chłoną jej wszystkie aspekty, łącznie z pogardą dla wirusów.  Pewnego dnia Unni odrabia z Siostrzenicą zadania z języka polskiego w zeszycie ćwiczeń.

- Twoja koleżanka nie przyszła dziś do szkoły – czyta. – Wyjaśnij dlaczego.

- No właśnie, dlaczego? – zastanawia się Siostrzenica. – Nie wiem. Umarła?

No jasne! Przecież tylko śmierć może zwolnić dziecko z uczestnictwa w szkolnych obowiązkach.

- Jest chora – proponuje rozwiązanie Unni. Córka patrzy na matkę z powątpiewaniem.

Nie tylko dzieci nie mogą sobie pozwolić na chorowanie w domu. Nauczyciele również mają problem. Zwolnienie? Zastępstwo w pracy? To rozwiązanie nie jest przewidziane w instytucjach typu szkoła lub hagwon (szkoły oferujące dodatkowe zajęcia pozalekcyjne). Oczywiście można wzorem pracowników innych firm wziąć sobie wolne z urlopu. Kłopot w tym, że nauczyciele hagwonów mają limit 5 dni wolnego w lato i 5 dni w zimie. Pracownicy odwiedzający uczniów w domach – jeszcze mniej, bo tylko 5 dni w lato. W międzyczasie nie mają szansy na odpoczynek. A jeśli zużyją wszystkie swoje dni urlopowe na zdrowienie w domu, to resztę choroby i tak muszą spędzić w pracy, a i szansa na jakikolwiek wyjazd wypoczynkowy przepada.

fot. pixabay


Wstydliwy Doktor i Niedźwiedzica – u koreańskiego lekarza

W systemie, w którym odpoczynek w łóżku jest luksusem, należy zwalczyć chorobę odpowiednio szybko. Do gry wkraczają na zawołanie antybiotyki, które muszą postawić delikwenta na nogi w możliwie krótkim czasie.

Sama miałam do czynienia z koreańskimi lekarzami kilkukrotnie. Mój organizm jest widocznie mało odporny na miejscowe wirusy, które prawie zawsze usiłują zadomowić się w moim gardle. Za pierwszym razem trafiam do prywatnego gabinetu lekarskiego, mieszczącego się w użytkowym budynku razem z bankiem i innymi punktami usługowymi. Łamanym koreańskim opisuję moje objawy, a doktor po angielsku odpowiada, że chce mnie osłuchać. Tu zaliczam wpadkę kulturową, kiedy dziarsko zadzieram bluzkę i próbuję ją zdjąć. Doktor przerywa mi, machając nerwowo rękami. „Nie ma potrzeby!”. Stetoskop wsuwa pod moją bluzkę, starając się jej zbytnio nie poruszyć. Ok, a więc bez golizny. Nie mam pojęcia, jakie leki dostaję, ale działają i po kilku dniach przeziębienie mija.


Zestaw do leczenia w domu - kleik wzmocniony wyciągiem z żeńszenia i miejscowy odpowiednik "Coldrex'u"


Nie zawsze jednak wizyta w gabinecie kończy się pełnym „happy endem”. Kilkukrotnie odwiedzam przychodnię dziecięcą w Dongtan, która bardzo wygodnie zajmuje najwyższe piętro budynku, nad super marketem, restauracjami i innymi sklepami. Towarzysząc przeziębionym Siostrzeńcom, sama również opłacam badanie. W końcu internista to internista. W obszernym hallu mieści się rejestracja i poczekalnia. Trzy pary drzwi prowadzą do gabinetów, a nad nimi, na elektronicznych tabliczkach, wyświetlają się imiona oraz wiek osób czekających do danego lekarza w kolejce. Natomiast na ścianie obok każdych drzwi naklejony jest kolorowy obrazek ze zwierzątkiem. Gabinet, do którego nas przypisano, ma obrazek z misiem, więc Unni chrzci urzędującą w nim panią doktor „Niedźwiedzicą”. Tak już zostaje na kolejne lata, podczas których doktor Niedźwiedzica przyjmuje kolejno wszystkich Siostrzeńców i okazjonalnie mnie. W poczekalni szaleją mali pacjenci, których mimo choroby rozpiera energia. Pomiędzy nimi krąży pielęgniarka, mierząc chorym temperaturę termometrem wkładanym do ucha.

Wkraczam do gabinetu razem z Siostrzenicą. Mimo że w tym czasie mój koreański polepszył się, nie mam pojęcia jak przetłumaczyć słowo „pseudoefedryna”, kiedy lekarka pyta o uczulające leki. Tak jak w przypadku wstydliwego lekarza zdaję się na łut szczęścia i przyjmuję przygotowaną przez Niedźwiedzicę receptę. Mój błąd! Po dwóch dniach przyjmowania leku pokrywam się czerwoną wysypką uczulenia. A więc jednak była tu gdzieś pseudoefedryna. Wracam do Niedźwiedzicy, by pokazać wyniki leczenia. W desperacji zapisuję nazwę leku na kartce. Pomaga! 슈도페드장 – mówi z triumfem lekarka. Oto czego mam się wystrzegać w koreańskich przychodniach.

Na koreańskich ulicach aptekę można znaleźć niemal na każdym kroku

Leki od Pororo -  w aptece

Na koreańskiej ulicy trudno nie trafić na jakąś aptekę. Duże oznaczenia 약 [czyt. jak], czyli leki mogą konkurować o miejsce z wszechobecnymi krzyżami kaplic. Wyprawa do apteki też bywa przygodą. Za każdym razem aptekarz przygotowuje na miejscu leki z recepty. Procedura wygląda tak, że wręczam receptę w okienku, płacę i czekam przez kilka minut na moje zamówienie. Do ręki nie dostaję pudełek z lekami, tylko starannie odmierzone co do jednej pigułki zapakowane w foliowe saszetki. Każda saszetka jest oznaczona jako „rano”, „południe” lub „wieczór” i zawiera dokładną liczbę i rodzaj pigułek przeznaczonych do połknięcia o danej porze dnia. Co za wygoda! Saszetki są zapakowane w papierową kopertę, na której aptekarz wypisuje nazwy leków. Na osłodę choroby kopertę zdobią wizerunki bohaterów animowanej bajki „Pororo”. Od razu mi lepiej!

Leki podzielone na pory dnia oraz urocze opakowanie


Oczywiście dostępne leki można też nabyć samemu, bez porady lekarskiej. Przeziębiona Agata postanawia leczyć się sama i przekopuje stosy pudełek z lekami wystawione w aptece na dworcu. Wyglądający podobnie do sprzedawanych w Polsce specyfików, lek w butelce okazuje się być wodą morską do nosa. „Ibuprofenum” brzmi swojsko także w Korei, więc tak oznaczony lek przeciwbólowy również ląduje w torebce! Nie ma czasu na chorowanie, trzeba się znieczulić i zwiedzać! Czyli, jak by nie patrzeć, bardzo po koreańsku!

Komentarze

  1. Leczenie nie bardzo pomogło, ale przeżyłam do powrotu 😉

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli jednak trzeba było iść do miejscowej Niedźwiedzicy po coś mocniejszego ;) Ale przetrwałaś!

      Usuń

Prześlij komentarz